ŁZY SELEKCJONERA

Roberto Mancini nie dał rady powstrzymać łez, kiedy jego zespół świętował zdobycie mistrzostwa Europy. A przecież jest twardzielem, który dowodzi armią trudnych piłkarzy, z którymi relacje nie zawsze przebiegają zgodnie z oczekiwaniami selekcjonera. Nawet podczas meczu finałowego mocno poróżnił się z jednym z jego podopiecznych. A jednak kiedy cel został osiągnięty i emocje były tak wielkie, że reżyser sukcesu nie był w stanie kontrolować swojego zachowania, zobaczyliśmy ludzką twarz piłkarskiego gladiatora. Każdy z nas selekcjonerów miał takie momenty w swoim zawodowym życiu. Oczywiście każdy na innym poziomie rozgrywek, bo dla jednych emocje pękają na poziomie zdobycia mistrzostwa świata czy mistrzostwa Europy a u innych, kiedy osiąga się cele pośrednie. Pamiętam wykład Carlosa Alberto Parreiry, który jasno stwierdził, że gdyby w szatni reprezentacji Brazylii powiedział, że sukcesem będzie wyjście z grupy a później zobaczymy co nam przyniesie los, to zaraz po takiej wypowiedzi sami piłkarze wystawiliby mu walizki za drzwi. Liczy się tylko wygranie turnieju i nie ma innej alternatywy. Mancini wygrał, Southgate przegrał, ale wyobraźmy sobie, że to polski zespół grałby w meczu finałowym mistrzostw Europy, to nawet porażka stałaby się ogólnonarodowym sukcesem, Już przerabialiśmy to w historii i wiemy jak nawet na niewielki sukces oczekują polscy kibice. Włosi pokazali wspólnotę, pokazali się jako znakomicie skomponowany zespół a trójkąt Bonnarumma, Bonucci, Chielini, był nie do przejścia. To co pokazywał Chiesa jest wzorem dla większości graczy, którzy marzą o karierze napastnika. Nie czekał na podania od kolegów, nie był zależny od nikogo w zespole. Brał piłkę i pędził w stronę bramki rywali, znakomicie dryblując, wygrywając pojedynki fizyczne z obrońcami i zdobywając ważne dla drużyny bramki. Lubię Chiesę, za dynamikę akcji, za pewność siebie w tym co robi i za totalne zaangażowanie się w każdą akcję. Futbol jeszcze raz pokazał, że w drużynie każdy może znaleźć sobie miejsce i ci niewysocy i wielkoludy. Kiedy patrzyliśmy na Verattiego czy Insigne, kiedy z dumą śpiewali hymn stojąc obok kolegów, którym sięgali do piersi, to mogło wywoływać uśmiech na twarzy, ale kiedy zobaczyliśmy ich w grze, to uśmiech zmieniał się w podziw dla ich umiejętności, zaangażowania i gry. Włosi wygrali bo byli najlepsi, bo umieli się cieszyć śpiewaniem hymnu i grą oraz bo mieli trenera, który nie wstydził się łez po osiągnięciu sukcesu.